Samochód zostawiamy tam gdzie kończy się w miarę dobra droga asfaltowa, tuż przez pierwszym brodem przez potok. Wydawać by się mogło, że dalej to już nikt nie mieszka. Co chwilę od głównej drogi odchodzą rozjeżdżone traktorami, lub rozdeptane krowimi kopytami dróżki w pola. W ogóle asfalt miejscami jest tak szczelnie pokryty krowim łajnem, że aż nie do wiary jak one to zrobiły?
W pierwszym lepszym domu pytamy, czy Pan którego chcemy odwiedzić jeszcze żyje, bo szkoda taki kawał iść na darmo. Idąc od cerkwi trzeba dreptać 4 km najpierw asfaltową, później leśną drogą, pokonując 5 razy w bród tutejszy, wijący się niczym wąż potok. Po pokonaniu wszystkich wodnych przeszkód musimy jeszcze przejść przez świeżo ,,zaorany" skład drewna i ubłoceni, trochę przemoczeni docieramy na otwartą przestrzeń. Po naszej lewej stronie widać łąki. Ostatni raz przechodzimy przez wodę, ale tu już na szczęście jest mostek. Tak po 45 minutach od opuszczenia samochodu docieramy do domu Państwa Repaków - najstarszych mieszkańców wsi Myscowa.
Przed domem wita nas wesoła, merdająca ogonem kudłata kulka, której przyjazne nastawienie wyczuwamy z daleka. Drugi pies przywiązany jest do starego domu. Dzwonimy najpierw do drzwi na górze, nikt nie otwiera, zdaje się, że nikogo nie ma w domu, albo celowo nie otwiera. W sumie mieszkający w tak odludnym miejscu starsi ludzie nie powinni wykazywać się zbyt dużym zaufaniem do obcych... Odchodzimy od drzwi, ale gdzieś z innej strony słyszymy, jak kobiecy głos strofuje szczekającego psa. Okazuje się, że to gospodyni.
Dymitr Repak urodził się 7 listopada 1926 roku w Myscowej. Jego żona jest o rok młodsza. Dymitr zasłynął swoim szczerym i prostym, jakby pisanym przez dziecko listem napisanym do władz wolnej Polski w 2004 roku. Jego pełną treść znajdujemy w książce Pawła Smoleńskiego ,,Syrop z piołunu".
Cytuję:
"Zwracam się z uprzejmą prośbą o łaskawe przyjście mi z pomocą w moich staraniach o rekompensatę za doznane krzywdy bezpodstawnego więzienia mnie w obozie karnym w Jaworznie w latach 1947-1948. Nazywam się Repak Dymitr urodzony w Myscowej dnia 7 listopada 1926 roku. Podczas hitlerowskiej okupacji byłem przymusowo wywieziony na niewolnicze prace do Austrii, skąd wróciłem do Myscowej w połowie lipca 1945 roku. Nie było już to mojego rodzinnego domu, rodziny ani nikogo z bliskich, bo przymusowo wywieziono ich na Wschód. Wbite w ziemię cztery kołki nakryte gałęziami jodły stanowiły mój dom, a motyka zastępowała wszystko. Ktoś z osadników doniósł, że wrócił na swoje Rusinek i to wystarczyło! Bramę obozu karnego w Jaworznie przekroczyłem 29 lipca 1947 roku, a zwolniony z tego obozu zostałem 30 sierpnia 1948 roku. Zarówno przed tym, jak i nigdy później nie byłem nigdy sądzony. Gorąco proszę o łaskawe udzielenie mi pomocy, abym z swojej ciężkiej sytuacji i zniszczonym zdrowiu, przed śmiercią mógł otrzymać jakąś rekompensatę za tak ciężką krzywdę. Bardzo prosi już staruszek Repak Dymitr".
Przez długi czas wezwanie pozostawało bez odpowiedzi. W końcu, jak mówi nam żona, mąż dostał dodatek 200 zł do emerytury rolniczej, ale szybko okazało się, że przekroczył jakiś próg, coś się nie zgadza, no i dodatek odebrali. Kobieta, która rozmawia z nami ma (w momencie pisania tego tekstu) już 93 lata. Jest niska, szczupła. Na upiętych białych jak mleko włosach ma lekko zawiązaną do tyłu chustkę, a na grubym swetrze założoną niebieską podomkę w kwiatki. Na stopach zamiast butów dwie, albo nawet trzy pary skarpet. Mówi, że dzięki temu, że nie nosi butów ma lepszą równowagę, bo zdarza się, że dostaje zawrotów głowy i przewraca się.
Ma dość ostre rysy twarzy i pierwszej chwili boję się, że nas okrzyczy i pogoni stojącą przy drzwiach grubą lagą. Mimo swego podeszłego wieku nie nosi okularów, słuch też ma całkiem dobry, bo dogadujemy się bez problemu. O mężu mówi: "On błądzi rozumem, leży już od dawna, od niego się nic nie dowiecie". Widać, że jest wykończona opieką nad mężem, który nie rozpoznaje już dni tygodnia, jest złośliwy i zgryźliwy. Mówi, że ostatnio już nie wytrzymała i wyszła na cały dzień, chodziła po lesie, żeby oderwać się od tego na chwilę. Przynajmniej wiemy skąd ten jej srogi i pełen cierpienia wyraz twarzy.
O obozie wie dużo z opowiadań męża. Pobyt tam odbił się na jego psychice wielką traumą. Strażnicy mieli taką zabawę, że budzili w nocy dwie, trzy osoby i mówili: ,,Ty będziesz kotem, ty będziesz psem. Masz go gonić i gryźć". Musieli robić wszystko co im kazali, bo inaczej bili do nieprzytomności, albo nawet tłukli na śmierć. Nie mieli nawet prycz, tylko spali na deskach. Jedna pod głową, druga pod plecy i jedna pod nogi. Codziennie zmuszano ich do niewolniczej pracy. Po dwóch dźwigali ciężary na specjalnych nosiłkach, jeśli jednemu brakło siły i się przewrócił, to ten drugi musiał go ciągnąć aż doszli do celu. Do jedzenia dostawali ćwiartkę ciemnego, ciężkiego, twardego chleba, który przepijali jakąś wodnistą zupą. ,,Młody był to przetrzymał, ale co on się tam wycierpiał..." - żali się żona. Po tym jak wypuścili go z obozu wrócił do Myscowej, ale nie na długo, bo wywieźli go do więzienia w Krośnie, gdzie zasądzono mu, według relacji starszej kobiety karę śmieci. Przez 2 tygodnie przetrzymywali go tam i torturowali.
Skąd wzięli się na tym końcu świata? W promieniu 2-3 km nie ma żadnego innego domu. Mieszkają właściwie w środku lasu.
W czasach, kiedy mieszkali tu Łemkowie wieś Myscowa rozciągała się aż do tego miejsca. Dymitr jest rodowitym Łemko, żonę poznał na wysiedleniu. Kobieta pochodzi z wielodzietnej rodziny ze Skórkowic w województwie łódzkim. Było ich 9-cioro rodzeństwa, dlatego ona - jako najstarsza ukończyła tylko 2 klasy podstawówki, bo miała inne obowiązki w domu. Kiedy osiągnęła pełnoletność wyjechała wraz z siostrą na Zachód Polski za pracą. Dostała etat w PGR-ze w Miroszowicach, przy hodowli tuczników. Praca była ciężka, ale dostawała 20 tys. złotych wypłaty. Poznała w tamtym czasie Dymitra. Pracował jako stróż i dostawał 300 zł. Twierdzi, że zlitowała się nad nim i we wrześniu 1951 roku wzięli ślub. "W zimie, zaraz po ślubie mnie tu przywlókł" - tak kwituje powrót do Myscowej. Nie chciała tu mieszkać i żyć. Tam była dobra praca, zarobki, lepsza do uprawy ziemia. Uważa wręcz, że przez męża nic w życiu nie użyła.
Ziemia Dymitra była już w obcych rękach, więc na początek musieli ją wykupić. Jako, że była zima a tu żadnego dachu nad głową, więc bez żadnych pozwoleń, czy planów zbudowali z pomocą cieśli z Iwli drewniany dom. Trudności rozpoczęły się wraz z przyjściem na świat pierwszego dziecka. Do szkoły do Myscowej (obecnie nie funkcjonuje) jest 4 km. Matka nosiła go zimą do szkoły na plecach, albo ciągnął go przypięty do sanek piesek. Na potoczku Dymitr porobił kładki, ale niestety znaleźli się tacy życzliwi, którzy przyszli i porąbali mostki siekierami. W Myscowej w tamtym czasie funkcjonowała szkoła podstawowa czteroklasowa, więc później rodzice wysłali Piotra do dziadków, do centralnej Polski, gdzie skończył podstawówkę.
Mimo prób nie udało nam się namówić Pana Dymitra na rozmowę. Jego żona z głowy podyktowała nam numer telefonu stacjonarnego z przykazem, żebyśmy dzwonili, pytali, może akurat któregoś dnia będzie ,,lepszy" i da się z nim porozmawiać.
To bardzo starzy, schorowani ludzie. Można nawet odnieść wrażenie, że są już zmęczeni swą długowiecznością i sobą nawzajem. Życie też ich nie oszczędzało. Egzystencja na odludziu, staje się więzieniem, w którym mają dożywotni wyrok...
Październik 2020
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli spodobał Ci się nasz wpis - zostaw po sobie ślad :)
Dziękujemy za odwiedziny!