/ Grab - Pani Rózia o dawnym życiu, pracy w sklepie i ciszy | Cykl "Ludzie Beskidu" #9 - Magurskie wyprawy }

podróże, góry, fotografia

Grab - Pani Rózia o dawnym życiu, pracy w sklepie i ciszy | Cykl "Ludzie Beskidu" #9

Grab - Pani Rózia o dawnym życiu, pracy w sklepie i ciszy | Cykl "Ludzie Beskidu" #9



 Kontakt do Pani Rózi dostaliśmy w Ożennej. "Powiedzcie, że Grzesiek Was przysłał". Podjeżdżamy do Grabiu. Wiemy, że mieszka w pobliżu dawnej szkoły, po drugiej stronie. To wyjątkowe dla nas spotkanie, bo mamy przyjemność spotkać Łemkinię z krwi i kości i to na dodatek taką, która przeżyła wysiedlenia i wróciła z Zachodu. Nikt by nie uwierzył z iloma osobami musieliśmy rozmawiać i ile kilometrów przejechać, żeby móc spotkać prawdziwego Łemka na jego rodzimej Łemkowszczyźnie...

Zostawiamy samochód koło remizy i w pierwszym domu, a dokładniej drewnianej chyży, znajdującej się za szkołą pytamy o Panią Rózię. Zamiast odpowiedzi otrzymujemy podejrzliwe spojrzenia i twarde ''A o co chodzi?". Po solennym wytłumaczeniu zostajemy skierowani do murowanego domu znajdującego się nieco poniżej drogi. Jak się później okazało mieszka tam bliska rodzina seniorki, stąd podejrzliwość, i wynikające zapewne z troski pytania co my od niej chcemy. 
Przed domem hasają i bawią się wesoło 3 małe, czarne kocięta. Jak tylko próbujemy się do nich zbliżyć, natychmiast zjawia się w pobliżu ich wychudzona matka. 
Kobieta otwiera drzwi, przedstawiamy się i mówimy, że chcielibyśmy porozmawiać, powspominać. W pierwszej chwili chce nas odesłać z kwitkiem, tłumacząc oczywiście, że ona nic nie pamięta. Dopiero w chwili, gdy wspominamy o sąsiedzie, który nas tu przysłał i o pracy w GS-ie dostrzega, że nie przyszliśmy z marszu, lecz przygotowaliśmy się, coś już wiemy. 
Wchodzimy do środka, zaprasza nas do maleńkiej kuchni. Siada przed nami. Jest taka maleńka, może metr pięćdziesiąt wzrostu, szczupła. Krótkie, włosy, który przeczesuje dłonią, na nosie okulary. Wesoły, przyjacielski uśmiech. Aż trudno uwierzyć, że taka drobna kobieta przewalała wory z towarem w sklepie, pracowała na roli... 
Jej opowieść jest w każdym calu spójna, można siedzieć i słuchać godzinami. Wszystko chronologicznie układa. Chwali się rodziną, wnukami. Mimo swojego słusznego wieku ma dużo wigoru, dobrą pamięć, w mig rozumie o co dopytujemy. Trafiła nam się idealna rozmówczyni.

Rodzice pochodzili z Grabiu. Przed wojną mieszkało tu ponad 700 osób. Pani Rozalia urodziła się w tej małej, przygranicznej wiosce w 1936 roku. Wspomina, że zarówno babcia, jak i dziadek żyli ponad 90 lat i na prawdę mieli ogromną wiedzę, dużo opowiadali, ale jej - jako dziecku nie chciało się tego słuchać. Teraz żałuje, że wszystko jej umknęło, że mogła dowiedzieć się tyle rzeczy z życia wioski i rodziny, a taka szansa już się nie powtórzy.

Pierwsza fala wysiedleń, czyli ta na sowiecką Ukrainę nie dotknęła jej rodziny, ale od akcji "Wisła" nie było już ucieczki. Na stację kolejową dotarli pod sam koniec transportów. Tydzień musieli czekać na dworcu aż podstawią pociąg. Mimo iż próbujemy wypytać o samą podróż, czy czas oczekiwania, to zdaje się, że umysł tej kobiety całkowicie wymazał te momenty z jej pamięci. Sama twierdzi, że martwili się rodzice, a ona była dzieckiem, bawiła się beztrosko razem z jedyną siostrą i nic nie pamięta. 
Podróż przez całą Polskę zatarła się w pamięci 84-letniej kobiety, ale wrażenia po dotarciu na miejsce zostały z nią po dziś dzień. Wysiedli w Kwidzyniu niedaleko Gdańska, 600 kilometrów od domu. Trafili do Jurandowa - nieistniejącej obecnie osady w pobliżu Kwidzynia. Współcześnie powoli zarasta lasem miejscowość istniejąca od XIV wieku zwana wcześniej, za Niemców - Soleyden. 
W owej miejscowości miał znajdować się poniemiecki pałac, który zajęła rodzina z okolic Jarosławia natomiast okoliczne budynki, stanowiące lokum dla dawnej służby zajęły 3 rodziny z Grabiu i 2 z okolic Jarosławia. Były to dwa pokoje z kuchnią. Nie było prądu, wody. Po przyjeździe zastali puste ściany, wybite okna, wyjęte drzwi i kupę śmieci oraz gruzu. Dostali parę hektarów ziemi, nie musieli więc pracować pod władzą PGR-u. Mimo trudności udało się jakoś, dzięki pomocy władz, która przyznawała pomoc finansową na remont, zamieszkać w tych obskurnych budynkach. 

- Do szkoły było 1,5 km. Do kościoła 6 km. Tu byliśmy grekokatolikami, ale tam przeszliśmy na rzymski obrządek, bo nie było żadnych cerkwi - wspomina. 

Rodzice zapisali dzieci do polskiej szkoły. Najgorsza dla dzieci z Grabiu była religia. Umiały pacierz, ale tylko grekokatolickie, a tu ksiądz pytał ze znajomości modlitw. Zaczęły się wagary i ucieczki, ze strachu przed księdzem. Nie dość, że wszyscy wytykali ich palcami, że to Ukraińcy, to jeszcze jak zaczną po łemkowsku mówić pacierz to staną się pośmiewiskiem. 
Po jakimś czasie do szkoły wezwano rodziców, którzy wyjaśnili sytuację. W sumie ciekawe jak ksiądz mógł nie wiedzieć, że w tamte rejony trafili przesiedleńcy, którzy od dziecka mówili po swojemu i modlili się po swojemu... Zgodził się jednak, żeby łemkowskie dzieci miały ciut więcej czasu na naukę, dopiero wtedy miał ich przepytać.

Opowieść przerywa dzwoniący telefon. Pani Rózia ma mnóstwo znajomych zarówno w okolicy, jak i na Zachodzie. Często do siebie dzwonią. Udaje jej się po jakiś 5 minutach przekonać koleżankę, że zadzwoni później. Wracamy. 

Przez długi czas przesiedleńców odwiedzało UB, żeby sprawdzić, czy nikt nie uciekł, oraz czy nie zawiązuje się wśród nich jakaś niezgodna z prawem organizacja... A to byli przecież zwykli ludzie ze wsi, którzy o UPA nawet nie słyszeli. 
Stosunki między osiedleńcami z Grabiu i tymi z okolic Jarosławia układały się poprawnie. Zawsze można było liczyć na sąsiedzką pomoc. Jedyne co utkwiło naszej bohaterce w pamięci odnośnie sąsiadów to to, że "mówili jakoś inaczej". Twierdzi, że ich mowa bardziej przypominała język ukraiński, ale rozumieli się. 

Kiedy dorosła, jak każdy musiała podjąć pracę, wtedy w latach 50-tych było to obowiązkowe. W latach 1952-59 była zatrudniona w księgowości. 
Do jej rodziców dotarła informacja, że Pani, która zajęła ich rodzinny dom, pochodząca z Kątów, chce wrócić w swoje strony wraz z dziećmi. Chęć zwolnienia chałupy przez ową kobietę zbiegła się z okresem odwilży, podczas której otworzono dla Łemków możliwość powrotu na ojczysta ziemię, ale tyko jeśli zwolni się jakieś gospodarstwo, bądź wykupią sobie nowe. 
Rodzice nie mogli przegapić tej okazji i w 1959 roku wrócili do Grabiu. Ponoć mama miała zawsze ojcu za złe, że chciał tu wrócić, że z jednej biedy wpakowali się w drugą. Dlaczego? Wioska nie przypominała już tej sprzed lat. Mało ludzi, sąsiedztwo PGR-u, ciężko było tu żyć w takim oddaleniu od cywilizacji. Po latach innego życia był to pewnie trudny orzech do zgryzienia. Udało się wrócić również babci od strony ojca, lecz dziadek pozostał już na swój wieczny spoczynek na Zachodzie, pozostał na obcej ziemi.
W sumie, wyliczając na palcach i wymieniając nazwiska mówi nam, że wróciło 13 rodzin łemkowskich. Również ona, chcąc być bliżej rodziców wkrótce decyduje się na wyjazd do Grabiu. Była już wówczas  mężatką i spodziewała się dziecka. Mąż był Polakiem.
Piękna malowana na niebiesko chyża po rodzicach nadal stoi. Razem z mężem oddała ten dom synowi, a oni wybudowali sobie po drugiej stronie drogi nowy dach nad głową. 
Wspomina, że z bólem serca pisała formalny dokument, w którym rezygnuje z powrotu na Zachód, ale tam byliby sami, bez pomocy rodziny, a tutaj po urodzeniu dziecka mogła liczyć na wsparcie. 

Na początku proponowano jej pracę w księgowości, w PGR-ze rzecz jasna, ale nie chciała jej podjąć, twierdząc, że "tam za dużo cygaństwa i złodziejstwa, a ona do tego ręki nie przyłoży". W związku z tym złożono jej ofertę pracy w lokalnym GS-ie. Rozpoczęła ją we wrześniu 1960 roku, kiedy syn był jeszcze maleńki, a zakończyła po 33 latach...

- Na początku wszystko było w sklepie. Niczego nie brakowało. Potem było coraz mniej towaru. Zaczęło brakować proszku do prania, kawy. Potem weszły kartki. Co z tego? Jak produktów nie było. 
Najgorzej było z chlebem - ciągnie - Ludzie zawsze mówili, że dostawcy pozbierali po innych sklepach zwroty i przywozili do Grabiu taki suchy. I mieli rację. Tak było, ale co mieli zrobić? Kupowali, bo nie było wyjścia.

Jak przyjechało mięso do sklepu, to taki był na nie popyt, że wracała do domu o 1 w nocy. Albo jak jednego razu przyjechało wino. Cała ciężarówka załadowana osiemdziesięcioma transporterami po 25 butelek popularnego wówczas w tych stronach wina "patykiem pisanego". Ledwo zmieściło się to w małym grabskim GS-ie, a wystarczyło na tydzień. 
Najgorsze były zimy, kiedy zaopatrzenie niejednokrotnie nie mogło dojechać nawet przez 2 tygodnie. Jechał wtedy tzw. det, za nim dmuchawa, a potem samochód z towarem. Dokąd udało się dojechać tam się stawało, zwalało wszystko z auta, a następnie saniami dowożono do sklepu. Bywało i tak, że służby drogowe utknęły podczas odśnieżania. Nocowali wtedy w Ożennej. 
Trzeba tu wspomnieć, że wówczas obecna droga wojewódzka, prowadząca z Krempnej do granicy w Ożennej nie istniała. Była to zwykła, polna ścieżka, a główną przeszkodą przy jej pokonywaniu był brak mostu na Wisłoce na wysokości Rostajnego. 

W oknie, przez które widać drogę, oraz ścieżkę wiodącą do domu pojawia się młody chłopak. Przyniósł jajka, po 80 groszy za sztukę. Sama sprzedaje ludziom jajka, bo ciągle chowa kury, ale ostatnio jakoś nie niosą za wiele i sama musi kupić, żeby obdarować swoją ukochaną wnuczkę wiejskimi jajami. Chłopak szybko inkasuje zapłatę i znika. 

Wcześniej było dla kogo prowadzić sklep. W Grabiu było 132 numery. Prócz tego dwa PGR-y, budowlańcy, pracownicy lasów, kosiarze, wojskowi - obok znajdowała się placówka WOP. 
Obecnie mieszka tu 13 rodzin, w sumie około 60-70 osób. Młodzi uciekają, nikt nie chce parać się rolnictwem, a dojeżdżać stąd, spod słowackiej granicy do pracy, choćby w powiatowym Jaśle to karkołomne zadanie. W jedną stronę to 50 kilometrów. 

Pytamy o więźniów, bo w sumie to w trzech okolicznych wioskach znajdowały się tzw. Ozety, czyli Oddziały Zewnętrzne podlegających większemu zakładowi karnemu. Oddziały były półotwarte, bo więźniowie pracowali w polu, ale nie mogli chodzić do sklepu. Czasami jednak zdarzyło im się wymknąć spod oka strażników i przychodzili do sklepy po herbatę. Aż pewnego dnia odwiedził ją jakiś wyższy stopniem funkcjonariusz służby więziennej, poczekał aż wszyscy wyjdą ze sklepu i poprosił o chwilę rozmowy. Postawił sprawę jasno: skazanym nie wolno sprzedawać herbaty. Zmieszana sklepowa próbowała się bronić, mówiąc, że przecież jest gorąco, pić im się chce, więc czemu ma im nie podawać tej herbaty. Wytłumaczył, że oni na bazie tej herbaty robią sobie narkotyczny napój, nazywają to "czaj". Zaparzają całe opakowanie herbaty w litrowym słoiku i dodają tam jakieś środki. Klawisz twierdził, że już lepiej, żeby sprzedała im alkohol. 
Drugi raz miała do czynienia z więźniami, kiedy oddelegowano kilku do malowania sklepu. Jedni malowali z zewnątrz, drudzy w środku. Bała się, że będą kraść. Żeby ich sobie zjednać przynosiła im ze domu winko własnej produkcji. Donoszono im posiłki z pobliskiej stołówki, a Pani Rózia siedziała cały dzień głodna pilnując by jej nic nie ukradli.

Sklep nie był otwarty od rana do wieczora, ponieważ sklepowa miała też swoje obowiązki w domu. Uzgodniono więc z prezesem, że będzie otwierać rano, kilka godzin w środku dnia można zamknąć, a otworzyć z powrotem w godzinach popołudniowych. W domu czekała na nią praca w gospodarstwie, na dodatek dzieci były małe, więc też chciała poświęcić im trochę czasu. 
O tym, że prowadzenie sklepu to nie jest łatwy kawałek chleba przekonała się w latach 90-tych, kiedy zdawała sklep innej pracownicy, po 33 latach swoich działań. 

- To co za ludzi założyłam to bym cały miesiąc całkiem dobrze sobie żyła. Wszystko trzeba było wyrównać, a z tymi ludźmi co zalegali mi z pieniędzmi to codziennie się widziałam i udawali, że mnie nie znają. 

Dalsze losy GS-u nie były kolorowe. Wkrótce po zdaniu sklepu przez Panią Rózię ktoś go wykupił. Spółdzielnie padały, więc sklep poszedł w ręce prywatne. Jeszcze przez dobrych parę lat ktoś go prowadził. Stał się popularny wśród turystów. Przejeżdżając, czy przechodząc niemal każdy tu zaglądał. Z jednej strony z ciekawości, z drugiej miał świetną lokalizację - na skrzyżowaniu dróg. Wiele osób sądzi, że ten sklep znajduje się w Ożennej, a to nie prawda. To co znajduje się - jadąc w stronę granicy polsko-słowackiej, po prawej należy do Grabiu, czyli sklep, oraz cmentarz wojenny nr 4. Natomiast domy po lewej stronie, oraz budynek dawnej placówki WOP to już Ożenna. Sklep został ostatecznie zamknięty w 2017 roku. Obecnie wnętrze przerobiono na budynek mieszkalny. 

Próbujemy namówić tę starszą kobietę na jakieś wspomnienia o dawnym Grabiu. Kiedy ich wysiedlano miała około 10 lat. Wspomina, że cerkiew stała tam gdzie obecny kościół, z tą różnicą, że cerkiew była większa i miała wejście od strony cmentarza. Żydzi prowadzili sklep i karczmę, ale na drugim końcu wsi, od strony Ożennej. Byli też w Grabiu Cyganie trudniący się, jakże by inaczej - kowalstwem. 
W czasie frontu, była wtedy jeszcze małym dzieckiem przeniesiono ich do Nowicy. Wspomina, że w jednej chałupie spało tyle osób, że nie dało się w nocy przejść, żeby w kogoś nie wdepnąć. Tam w nocy chodziły bandy UPA. Jedni byli z sąsiednich Leszczyn i przychodzili po zmroku po jedzenie.

W tym momencie ktoś puka do drzwi. Do domu wchodzą trzy osoby, których nie widzimy, bo kierują się do innych pomieszczeń. Wybija to naszą rozmówczynię z rytmu. Czuje się zakłopotana i tłumaczy, że wnuczka wyjeżdża dziś wieczorem i musi spędzić z nią jeszcze trochę czasu. Mimo to chce nam jeszcze coś opowiedzieć, coś ze świata duchów...

Dawniej bywało, że ludzie mimo iż odchodziło z tego świata ich ciało, to duchowo nie mogli rozstać się z rodziną. Zwłaszcza, gdy ktoś zmarł nagle. Na przykład jeśli kobieta zmarła przy porodzie, to potem odwiedzała swoje dziecko, albo kiedy mężczyzna zginął, a żona zostawała sama na gospodarstwie z dziećmi, wówczas przychodził jej pomagać. 
Taka sytuacja miała miejsce onegdaj w Grabiu, opowiadała o tym babcia naszej bohaterki. Żona zajmowała się czymś w domu, a tu ludzie widzą, że ktoś wywala gnój ze stajni. Widać tylko widły i wylatujący przez okienko obornik. Innym razem słychać kroki i szelest przerzucanego siana. Widziano go też we wsi w białym ubraniu. Najpierw pomagał, a potem zaczął dusić bydło. Wezwano ze Słowacji specjalistę od walki z upiorami. Dopiero on sprawił, że duch więcej nie powracał. 
Wiara w upiory, czy uroki była powszechna. Kiedy jeden z synów Rozalii był maleńki, w ustach i dookoła nich zrobiły mu się krosty, tzw. pleśniawki. Kobieta nie umiała temu zaradzić, a dziecko z dnia na dzień nie chciało nic jeść, nawet nie chciało ssać piersi. Do ich domu przychodziła pewna pani po kacze jajka. Powiedziała, że jej babka umie leczyć takie rzeczy czarami. 
Pani Rózia była gotowa na wszystko byle mały znów zaczął jeść. Babka Juraszka przyszła i zaczęła odmawiać szeptem jakieś modlitwy, odprawiać cały rytuał. Miała jednak wątpliwości, czy to pomoże, bo te zaklęcia działają po zachodzie słońca, zadeklarowała, że przyjdzie jeszcze raz, tyle że wieczorem. 
Po zmroku powtórzyła wszystko jeszcze raz i już następnego dnia dziecko zaczęło pić mleko... To było w latach 60-tych, a wdzięczność do nieżyjącej już Juraszki za uratowanie syna pozostała w sercu do dziś. Odwiedza ją na cmentarzu, zapali świeczkę, czy położy kwiaty. 

Mimo, że syn mieszka praktycznie po drugiej stronie drogi, to rzadko tam chodzi. Mówi, że nie chce tam siedzieć i przeszkadzać, bo oni mają gospodarkę, bydło no i dużo pracy... Nalegają, żeby przyszła, posiedziała z nimi, a ona ma opory. Starsi ludzie chyba już tak mają, że czują się niepotrzebni, a wręcz uważają, że przeszkadzają. Nie chcą być ciężarem dla młodych. Jest sprawna, daje sobie radę, nie zadręcza dzieci swoją obecnością, problemami, to czuje że im zawadza. 




Wrzesień 2020

3 komentarze:

  1. Genialne opowiadanie, ładnie poprowadzone - cóż, zapewne miałem nieraz kontakt z p.Rozalią - przechodząc czy to od Słowacji czy od Ożennej...
    Pamiętam, że kiedyś schodząc od Słowacji (rok 1982/83) a było już ciemno, zaszliśmy do domu po drugiej stronie sklepu, prosząc o nocleg. Pani gospodyni powiedziała, że może nas przenocować na...brogu ! czyli na sianie, pod zadaszeniem. Oczywiście - w śpiworach - zapadliśmy w sen prawie natychmiast.
    Gdy byłem tam w maju ub.roku - śladu po domu nie było...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nocowałeś na brogu korzystając z gościnności pani Krasińskiej zapewne.

      Usuń
    2. Niestety, nie przedstawiliśmy się a rano, gdy zapytałem "ile jestem winien ?", pani machnęła ręką i życzyła nam dalszej wędrówki...

      Usuń

Jeśli spodobał Ci się nasz wpis - zostaw po sobie ślad :)
Dziękujemy za odwiedziny!

Polecamy

Muzeum Przemysłu Naftowego i Gazownictwa w Bóbrce

Tak się składa, że mieszkamy bardzo blisko najstarszej, nadal działającej kopalni ropy naftowej! Na tym terenie założono Muzeum Przemysłu Na...

Bottom Ad [Post Page]