}

podróże, góry, fotografia

Olchowiec - Pani Aniela o cerkwi, przeszłości i samotności | Cykl "Ludzie Beskidu" #7

Olchowiec - Pani Aniela o cerkwi, przeszłości i samotności | Cykl "Ludzie Beskidu" #7


  Olchowiec to mała miejscowość, tuż przy słowackiej granicy, leżąca w otulinie Magurskiego Parku Narodowego. Panią Anielę znany od dawna, bo i sama wioska bardzo bliska naszemu sercu i często tam bywamy. 

W Olchowcu oprócz cerkwi, oraz kilku drewnianych chyż zachowała się stara szkoła. Jeszcze kilka lat temu na jej frontowej ścianie można było zauważyć miejsce po tabliczce, oraz godle, które zostały ściągnięte, kiedy budynek przeszedł w ręce prywatne. 

Jej rodzice wzięli ślub w Niemczech na robotach. Tam też się urodziła, tuż po wojnie w 1946 roku. W jej dokumentach widniało, że urodziła się w 1946 roku w Olchowcu, a rodzice dopiero w 1947 wrócili do wioski, więc to było nie możliwe. Długie korowody po urzędach, kontakty z prawnikami pomogły ustalić, że urodziła się w Niemczech. Niestety miało to miejsce już po wojnie, dlatego też nie przysługiwało jej żadne odszkodowanie, czy świadczenie. 

Mama pochodziła z Ciechani (nieistniejąca wieś, leżąca w Magurskim Parku Narodowym, w obszarze ochrony ścisłej, co związane jest z zakazem wstępu na jej tereny), dostała odszkodowanie za niewolę w Niemczech. Natomiast tata nie doczekał się decyzji o przyznaniu wynagrodzenia za krzywdy, ponieważ zginął, utopił się. Może trudno w to uwierzyć, ale utonął w potoku Wilsznia, kiedy próbował przeprawić się przez niego na grzbiecie konia. Roku nie podaje, ale dokładnie pamięta, że miało to miejsce 18 lipca. Tego samego dnia, na tym samym potoku, wiele lat później,  tyle że w Polanach, woda zabiera samochód z 5-cio osobową rodziną - wszyscy giną...

Po powrocie z Niemiec mieli dom na Kolonii (przysiółek Olchowca), ale kolejne zrządzenie losu sprawiło, że chałupa spaliła się od pioruna około 1993 roku. Pani Aniela nawet znajdowała się wtedy w środku. Po prostu zapaliła się instalacja elektryczna od rażenia piorunem, a na dodatek pod dachem, na strychu było siano. Zdążyli wybiec z domu tak jak stali, dom spalił się doszczętnie. Miejsce to chyba jest pechowe, bo jak okazuje się w trakcie rozmowy, na przestrzeni kilkunastu lat w tamtym przysiółki spłonęły aż 3 chałupy. 

Szkołę w tej małej wiosce oddano do użytku w 1953 roku. Funkcjonowały tu tylko 4 klasy, a jeśli ktoś chciał i mógł kontynuować edukację to musiał kolejne 3 lata uczęszczać do Polan, gdzie była 7-klasowa szkoła. 

Sam budynek szkoły udało się nabyć wygrywając gminny przetarg. Szkołę zajmował ,,stary dziadek, pijaczysko z Iwli". W tutejsze rejony, z powodu ciszy, oddalenia od głównych dróg i wielkich wiosek, próbuje sprowadzić się sporo obcych, jednak miejscowi bardzo dbają o własność ziemi, oraz o to by nie trafiła ona w obce ręce. Wspomina, że paręnaście lat temu przyszedł do niej jakiś sędzia, człowiek na stanowisku. Oferował, że poręczy pożyczkę na remont szkoły z przeznaczeniem na miejsce noclegowe dla turystów. Wrodzona nieufność nie pozwoliła na zawieranie takich interesów. Może to i dobrze, bo mogłoby to się źle skończyć. 

Dawna szkoła jest w trakcie remontu. Podczas kopania odwodnienia robotnicy znaleźli karabin. Prawdopodobnie pochodzi z okresu II wojny światowej, kiedy to w szkole stacjonowała policja. W obawie przed wrogiem okopali się i zrobili ogrodzenie z drutu kolczastego. Zardzewiały karabin ma trafić do Muzeum Pól Bitewnych w Krośnie. W środku stawia nam stołki i każe usiąść. Najpierw podchodzi do nas pies, żeby się przywitać, a zaraz po nim rudy, niewielki kotek, chętny do zabawy i pieszczot. 

Sala lekcyjna znajdowała się w części budynku leżącej od strony drogi. Od drugiej strony mieściło się mieszkanie nauczyciela. Miało ono układ pokoi przechodnich. Wchodząc drzwiami dla nauczyciela mamy po prawej kuchnię i łazienkę, dalej dwa niewielkie pokoje połączone ze sobą drzwiami. Wchodząc od drugimi drzwiami (znajdują się dokładnie po drugiej stronie budynku) wchodzimy do leżącej po lewej niewielkiej szatni przeznaczonej dla dzieci, a następnie do dużej sali. 

Nawet z drogi widać, że w jednym z okien szkolnej sali spogląda na przechodnia bocian. Oczywiście pytamy o jego historię. Skąd się tu wziął? Okazuje się, że 5 bocianów usiadło na linii elektrycznej w pobliżu transformatora i poraził je prąd. Wszystkie spadły na ziemię. Jednego z nich syn naszej bohaterki zabrał do swojego znajomego zajmującego się taksydermią. Siostra mówiła, żeby spalić tego bociana, bo mole się zalęgną, ale jakoś trudno się z nim rozstać. Boją się, że ktoś ich oskarży, że w parku zabili bociana...

W jednej sali uczyły się cztery klasy, a udawało się to połączyć dzięki temu, że dzieciaki chodziły do szkoły na dwie zmiany. Najpierw dwie młodsze klasy, potem, około 12 godziny uczyły się dwie starsze klasy. Taki system funkcjonował w wielu szkołach w górach. Niektóre przerobiono w czasach współczesnych na kilka maleńkich klas, dostosowując się w ten sposób do niżu demograficznego. Szkoła w Olchowcu nie doczekała tych czasów. 

W sali były 2 piece, po dwóch stronach sali. Z ławki szkolnej widać było olchowiecką cerkiew. Obecny widok psują rosnące przy potoku Wilsznia dwa modrzewie i dwie brzozy. Zostajemy w klasie sami, bo gospodyni idzie sprawdzić jak tam obiad się jej gotuje. Wcześniej odcedzała makaron, więc przy niedzieli pewnie gotuje się powolutku klasyczny rosół. Razem z nami do odkrywania nowych, nieznanych terenów wyrusza mały kociak właścicielki. O ile my jesteśmy zachwyceni możliwością poznawania nowych terytoriów, o tyle młody kotek gubi się wśród składowanych tu mebli. Zbiera na wąsy wszystkie możliwe pajęczyny i głośno miaucząc woła o pomoc. 

W szatni znajduje się teraz spiżarnia. Szafy wypełnione zapasami żywności, zwłaszcza takiej z długim terminem przydatności. W otwartej na oścież lodówce piętrzą się konserwy turystyczne i inne tego typu. Wszędzie stoją szafki, szafeczki, stoliki, a na nich kwiatki doniczkowe - pelargonie, draceny, paprotki, zielistki, kalanchoe. W oknach nie ma firanek, ale dla tych wszystkich roślin doniczkowych to nawet lepiej. 

Była na 8 rano w cerkwi na rzymskokatolickiej mszy. Dziś pierwszy raz był nowy ksiądz. W znacznej mniejszości, ale jednak wciąż egzystują w Olchowcu grekokatolicy. Raz w miesiącu przyjeżdża do nich ksiądz aż z Komańczy, pokonując 50 - kilometrową odległość. Jedzie by odprawić mszę dla około 5 osób. Spora część grekokatolików, starych Łemków jest już w podeszłym wieku i nie opuszczają domu. Przy okazji tej rozmowy dowiadujemy się, że w domu, leżącym najbliżej cerkwi mieszka kobieta zwana przez miejscowych Moriaczką (od nazwiska Moriak), która ma około 90 lat. Gospodyni mówi nam, że od tej staruszki możemy się sporo dowiedzieć. Tak się składa, że w ostatnim czasie zmarł jej rówieśnik Michał Toropiła...

W progu szkoły, kiedy już dosłownie mamy wychodzić staje Andrzej - sąsiad, mieszkający za potokiem, w pobliżu cerkwi. Ze względów praktycznych nie mieszka już na stałe w Olchowcu, lecz w Krośnie. W tej małej, oddalonej od cywilizacji wiosce, nawet wizyta u lekarza staje się całą wyprawą, dlatego pewnie gros ludzi wybiera miasto. Przyszedł zapytać, czy nie podrzucilibyśmy go do miasta. Ma 58 lat i również, jak większość mieszkańców - łemkowskie pochodzenie i nazwisko. Wybiera się do miasta, ale nie tak od razu. Wzywają go obowiązki, bo zmarł jeden z mieszkańców wsi - wspomniany wcześniej Michał - więc trzy razy dziennie trzeba zadzwonić cerkiewnym dzwonem, dopóki nieboszczyk nie zostanie pochowany. Tak się składa, że pogrzeb został przełożony, więc trzeba dzwonić dalej. Lokalna tradycja każe dzwonić trzy razy dziennie, do czasu pochówku - około 6, potem o 12 w południe i około 18 wieczorem. Trochę strach, żeby od tego obyczaju, dzwon nie pękł. Taka historia przydarzyła się ostatniemu dzwonowi, który jako eksponat znajduje się w cerkwi. Podobno w czasie przesiedleń cerkiewne dzwony zostały zakopane na cmentarzu, po dziś dzień ich jednak nie znaleziono...

Skoro już zmierzamy w stronę cerkwi to bez większego problemu namawiamy właścicielkę szkoły, by poszła razem z nami, wszakże pełni ona we wsi funkcję kościelnego, ma klucze do świątyni. Żal byłoby przepuścić taką okazję. Dowiadujemy się, że w Olchowcu jest problem z ikonostasem. Swojego czasu mieszkańcy postarali się o nowy, ale ówczesny ksiądz sprzedał go i wypożyczył jakiś stary z zasobów Muzeum w Łańcucie, gdzie przechowywane są między innymi ikony i ikonostasy z nieistniejących już cerkwi z terenów południowo-wschodniej Polski. Mieszkańcy postaraliby się o remont, renowację, jeśliby istniał jakikolwiek dokument potwierdzający, że ikonostas tutaj zostanie. Od około 20 lat wisi tu wypożyczony rząd ikon, który nie był w najlepszym stanie, kiedy tu zawisł, a minęło już tyle lat...

Od szkoły do cerkwi jest z 200 metrów. Po betonowym mostku przekraczamy potok Wilsznia, potem kawałeczek wąskim asfaltem. Po lewej stronie cały czas widzimy szkołę. Potem wchodzimy na zabytkowy, prowadzący do cerkwi mostek zbudowany w formie łuku nad strumykiem Olchowczyk i stoimy u bram cerkwi. Otwiera metalową kratę. Wchodzimy do wnętrza cerkwi, parę okienek nie zapewnia należytej ilości światła, żeby cokolwiek zobaczyć, ale odźwierna boi się zapalić lampy, bo nie wie którym przyciskiem. Raz miała miejsce taka sytuacja, że ktoś przypadkowo włączył alarm, a mieszkańcy nie znają nawet kodu żeby go dezaktywować...

Andrzej włącza światło. Wewnątrz nie ma żadnych polichromii. Cerkiew jest maleńka nie tylko z zewnątrz, w środku zmieści się może ze 100 osób. Przed II wojną światową mieszkało tu mniej więcej pięć razy więcej ludzi. Pokazują nam grekokatolickie Pismo Święte - przepięknie ozdobioną księgę, z której kapłan odprawia mszę i którą daje wiernym do pocałowania. Przekroczenie diakońskich wrót to niezwykłe doświadczenie. 

Przyglądamy się newralgicznej części wyposażenia - ikonostasowi, bo nic innego w sumie prócz niego, oraz uszkodzonego starego dzwonu tu nie ma. Naszą uwagę przykuwa karteczka zwisająca z jednej z ikon po prawej stronie. Miejscowi przez 20 lat tego nie odnotowali. Twierdzą, że z odległości ławek trudno to dostrzec - mają rację. Jedynie stojąc pod samym ikonostasem widać, że na niteczce zawieszona jest mocno pożółkła już kartka. Przystawiamy krzesło. Z trudem dosięgamy. Bez problemu odczytujemy nazwę Ruszelczyce. To stamtąd zabrano ikonostas, który do dziś, choć w kiepskim stanie, ozdabia olchowiecką cerkiew. Drewniana świątynia grekokatolicka w Ruszelczycach (powiat przemyski, gmina Krzywcza) stanęła w 1845 roku i nosiła imię Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. W 1962 roku władze zajęły cerkiew i nakazały jej rozbiórkę. Być może uratowano wszystkie ikony, ale w Olchowcu znajdują się tylko te z grupy Deesis, oraz ikony namiestne. 

Jest już 12 w południe, więc idziemy w stronę dzwonnicy, żeby uderzyć dzwonem ,,na trzy razy" - jak poucza Andrzej. Wierni kościoła wschodniego uznają, że wszystko trzeba powtórzyć trzy razy żeby nabrało ,,mocy". Prosimy go, żeby poszedł z nami do mieszkającej w bezpośrednim sąsiedztwie cerkwi Pani Moriak, żeby niejako wstawił się za nami i przełamał nieufność i skruszył pierwsze lody. Kierując się w dół łąki dwa razy przekraczamy pastuch, który na szczęście dziś nie jest pod napięciem, nie ma też krów. Na tutejszych łąkach bydło pasie ten, kto potrzebuje, kto ma krowy,  nie liczy się kto jest właścicielem. To niesamowite w jakiej zgodzie i symbiozie żyje te kilkanaście rodzin zamieszkujących Olchowiec. 

Mówi, żebyśmy na razie stanęli z tyłu, że on pogada z nanaszką - bo wiecie - mówi, że u nas na matkę chrzestną mówi się nanaszka, a to kuma dla mojego brata. Puka wpierw do okna, następnie do drzwi, nawołując przy tym po łemkowsku. Staruszka ma na sobie koszulkę w kwiatki, jest chuda, a jej ręce przypominają cienkie gałązki. Odrobinę uchyla się okno. Nawet się w nim nie pokazuje, a jedynie kontaktuje się przez małą szparę w oknie. Mówi kobiecinie - cały czas po łemkowsku - że to on Andrej, że jesteśmy jego znajomymi, że chcieliśmy porozmawiać trochę o dawnych czasach, że interesuje nas historia. Ona kiwa tylko w przeczącym geście głową i powtarza, że ona nie da rady. Już widzimy, że nic z tego nie będzie. Jakbyśmy tam poszli sami to pewnie całkiem by nas zignorowała, nawet nie otworzyła by pewnie drzwi. Przytłacza nas fakt, że jedni nie chcą rozmawiać, inni pożegnali się już z tym światem... Jednego dnia spotyka nas tyle dobrego, a jednocześnie zasmuca myśl, że czas szybko ucieka, świadkowie historii odchodzą. Być może ich opowieści zostały chociaż w pamięci dzieci, wnuków. Może jeszcze nie wszystko stracone? 




Sierpień 2020

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli spodobał Ci się nasz wpis - zostaw po sobie ślad :)
Dziękujemy za odwiedziny!

Polecamy

Muzeum Przemysłu Naftowego i Gazownictwa w Bóbrce

Tak się składa, że mieszkamy bardzo blisko najstarszej, nadal działającej kopalni ropy naftowej! Na tym terenie założono Muzeum Przemysłu Na...

Bottom Ad [Post Page]