/ Krempna - wspomnienia Pana Józefa | Cykl "Ludzie Beskidu" #4 - Magurskie wyprawy }

podróże, góry, fotografia

Krempna - wspomnienia Pana Józefa | Cykl "Ludzie Beskidu" #4

Krempna - wspomnienia Pana Józefa | Cykl "Ludzie Beskidu" #4


 Po kilku słonecznych dniach, nocą przyszedł deszcz i ochłodzenie. Rankiem za oknem czekała niezachęcająca do wyjścia gruba warstwa chmur i oblepiająca, wchodząca w każdy zakamarek, gęsta jak mleko, siąpiąca mgła.

Jedziemy do Krempnej, tam jest jeszcze gorzej. Trudno oprzeć się wrażeniu, że panuje tu trochę inny klimat. Nie mamy żadnych planów, jedziemy i się rozglądamy. Wpada nam w oko kobieta, która stoi w drzwiach, wspierając się na dwóch kulach i przygląda się światu. Koło drewnianego domu pięknie wykoszony trawnik, a na nim poustawianych mnóstwo figurek, kwiatów zarówno w donicach, jak i na klombach. Trzmieliny, fuksje, obłędnie pachnące floksy, pelargonie, kosmosy, aksamitki, begonie... A pośród nich wesołe stadko krasnali, gąsek, kotków, kurek i kogucików. Twierdzi, że ona to nie ma o czym opowiadać. Ale już jej korzenie są dość nietypowe. Pochodzi z Vysnej Pisany na Słowacji. To po drugiej stronie granicy, ale w sporym oddaleniu od Krempnej. Tam się urodziła, ale jej rodzice pochodzili z Polan i z Huty Polańskiej. Jak to mówi : "Ciągnie wilka do lasu" i po całych wysiedleniach, po akcji "Wisła" rodzice decydują się na powrót do Polski. Zdecydowali osiedlić się w sąsiednich Polanach, były lata 50-te. Nawet dziś po wielu latach, 84-letnia kobieta tęskni za utraconą krainą dzieciństwa i żywi żal do rodziców, za to, że przywieźli ją tutaj do tej biedy, gdzie brak pracy i perspektyw. To ciekawe, bo ona żyje wspomnieniami, a na Słowacji przy granicy bieda taka sama jak i u nas... Być może nieszczęścia jakie spotkały ją w naszych stronach - pożar domu, śmierć męża - wpłynęły na negatywny obraz Polski, jaki jawi się w jej opowieści. 

Nie daje się namówić na dłuższą rozmowę, ale kieruje nas do mieszkającego niedaleko 90-latka. Twierdzi, że mimo wieku Pan Józef ma doskonałą pamięć, a o czasach wojny opowiada jakby to było wczoraj. 

- Idźcie tą drogą, to jest dom po lewej, koło tartaku. Tam innych domów nad rzeką nie ma. On tak pamięta wszystko. Samotny jest, chyba dzwonek ma, ale taki dosyć głuchy jest, dobijać się trzeba, bo on w domu na pewno jest - mówi.

Kierujemy się dróżką, którą o dziwo nigdy nie szliśmy. Łączy ona dwie główne drogi, tyle że przebiega między domami i to jakimi! Pełno tu starych drewnianych chyż, a pomiędzy nimi tartak. Nad rzeką rzeczywiście jest tylko jeden dom i gdyby nie to, że wybudowano go przed wojną to z całą pewnością by go tu nie było, bo to teren zalewowy, ale kto się kiedyś tym przejmował... 

Stajemy pod drzwiami domu, który chyba jednak z myślą o wodzie, jest dość wysoko podmurowany od strony rzeki. Dzwonek na ścianie jest, dzwonimy nim do upadłego - bezskutecznie, ale w sumie spodziewaliśmy się tego. Łapiemy za klamkę, drzwi ustępują. Po wejściu na mały ganek jasne staje się, dlaczego można dzwonić i nie przynosi to żadnego efektu. Jakiś fachowiec mechanizm zamiast wewnątrz, na przykład w kuchni, założył właśnie na ganku. Po zapukaniu do drzwi kuchni, z pomieszczenia wychyla się stary człowiek. Duży nos i uszy, lekko załzawione, posiadające kolor mętnego błękitu oczy, na twarzy dwudniowy zarost, niska i lekko przygarbiona sylwetka. Niezawodna koszula w kratę, brązowe spodnie i kapcie. Mówimy, że chcemy pogawędzić o dawnych czasach, że sąsiadka nas tu pokierowała. Po założeniu aparatu słuchowego bariera związana z porozumiewaniem się wyraźnie się zmniejsza. 

Wchodzimy do niewielkiej kuchni. Po lewej stronie niezbędny w każdym domu kredens, pod oknem stolik, dalej stara, pożerająca setki kilowatogodzin w ciągu roku lodówki. Na wprost drzwi do pokoju, a po prawej, malowana na niebiesko kaflowa kuchnia, który jak twierdzi gospodarz jest do zburzenia. Nie jest zbyt przekonany do tej idei, ale córka namawia go, by postawić tam piecyk. Jak kaflowa się nagrzeje, to długo trzyma ciepło, a taki piecyk, jak zgaśnie to zaraz robi się zimny - to dość poważny argument na rzecz klasycznej kuchni, stąd zapewne odwlekanie tej zmiany. 

Wewnątrz zaskakuje porządek. Od 17 lat, od śmierci ukochanej żony mieszka sam. Twierdzi, że mimo iż żonę kochał, to zawsze spali osobno, stąd w leżącym obok pokoju stały dwa łóżka, bo przecież ,,samemu się człowiek lepiej wyśpi" - to oczywiste w pewnym wieku... Żona Bogumiła zmarła w wieku 73 lat, w 2007 roku. Na kredensie moją uwagę zwraca zeszyt z drobniuteńko zapisanymi cyferkami. Staruszek codziennie mierzy ciśnienie, twierdzi, że ma z nim problem. Szybko rzucam okiem na te notatki. Ciśnienie oscyluje w okolicy 140/70. Podejrzewam, że wielu nadciśnieniowców chciałoby mieć tylko takie ,,nadciśnienie". 

- Ja z dawnych czasów tak wszystko pamiętam jakby to dziś było! Gdziem co położył przed chwilą to tak nie wiem - śmieje się. W telewizji żem patrzył na TVP Historię, bo ja lubię historię i żem nie słyszał jak żeście przyszli. Tyle mam lat co i Polskie Radio! Planuję do nich napisać, bo tak szybko mówią, że trudno połapać te słowa. Że tak potrafią szybko mówić, czy już taki czas drogi, czy co? Mniej tych tematów niech mówią, a żeby ktoś zrozumiał - śmieje się. 

Częstuje nas czekoladą i wyznaje, że ma do niej słabość, a sumie to w ogóle uwielbia słodycze. Zużywa kilogram cukru w tygodniu i to tylko do samej herbaty, mimo to ma dobre wyniki badań. Dom, w którym teraz mieszka należał do łemkowskiej rodziny, która wyjechała do Rosji już w czasie pierwszej fali wysiedleń, ulegając agitacji. Wysiedleni, oraz ci, którzy zajęli ich miejsce znali się, bo nawet mieli ze sobą graniczące pola.

Urodził się w 1925 roku, więc w chwili, kiedy rozmawialiśmy miał 95 lat! To wiek, którego na prawdę mało osób dożywa, więc tym bardziej ucieszyło nas niezmiernie, że mieliśmy okazję spotkać takiego człowieka i to jeszcze z doskonałą pamięcią. Jego rodzina pochodzi z Huty Krempskiej - obecnie nie ma już wioski o takiej nazwie, stanowi ona jedynie przysiółek Krempnej, stoi tam kilka domów. Do Huty można dojść pieszo, przez kładkę na Wisłoce, albo samochodem przejeżdżając rzekę w bród. Huta zawsze była wsią polską, podobnie jak znajdująca się niedaleko Huta Polańska. 

W Hucie Krempskiej, kiedy był dzieckiem stało 20 domów. Pamięta nawet dość dokładnie ich rozmieszczenie. Miał 2 braci i 5 sióstr, podobny układ był w domu obok, u stryja - też było ośmioro dzieci. Nawet jeszcze do dziś żyją dwie siostry stryjeczne, również w Krempnej. 

W 1932 roku pobudowali w Hucie Krempskiej szkołę. Początkowo chciano postawić ją w centrum wsi, ale tam działkę miał Łemko z Żydowskiego, nie chciał jej oddać pod budowę. Dlatego szkoła stanęła na końcu wsi, a grunt ofiarował - za darmo jego ojciec. Pan Józef skończył tam 7 klas podstawówki - na tamte czasy to było całkiem solidne wykształcenie. Szkoła niestety w czasie frontu spłonęła, lecz zanim to się stało stacjonował tam rosyjski generał Baranow. Do dziś można w terenie znaleźć ślady po tej placówce.

1 września 1939

- "To ja pamiętam jak w 1939 roku samoloty leciały. Braci nie było wtedy w domu, bo poszli na tą wojnę, a ojciec o 5 godzinie rano mi mówi, żebym wstawał i szedł konie paść. Słyszę huk straszny, ja wstał, naciągam se takie krótkie spodenki. Wyleciałem na pole, bo huk taki, co takiego żem jeszcze nie słyszał nigdy, a nie widać nic. Wreszcie ponad drogę co ze Słowacji idzie te samoloty wyleciały. Naliczyłem 32. Jak były tam, nad Hałbowem, to rozdzieliły się na dwie grupy. jedna poleciała prosto, a druga, o tak, na prawo. W Jaśle zbombardowali dworzec kolejowy, a w Krośnie lotnisko i dworzec. A rafinerii w Jaśle nie ruszyli. Tak wszystko Niemcy wiedzieli. Po południu też leciały, ale to był już tylko zwiad".

Ciekawość nie dała mi żyć i po powrocie sprawdzamy w sieci, kiedy i o której godzinie zbombardowano Krosno... Miało to miejsce około godziny 6 rano. Niewiarygodne, że spotkaliśmy kogoś, kto był naocznym świadkiem początku wojny. Krempna znajduje się kilka kilometrów od granicy ze Słowacją,więc był to moment absolutnie wyjątkowy, bo samoloty niemieckie tyle co przekroczyły polskie granice. 

1 listopada 1944

Miejscowa ludność spędziła w niepewności i strachu dwa miesiące. Front przebiegał tuż za górką, w okolicy nieistniejącej już dziś wsi Ciechania. 1 listopada Niemcy rozpoczęli wysiedlanie ludności z linii frontu. Z opowieści wynika, że wyjeżdżali pociągami. W Klęczanach koło Gorlic była stacja, gdzie się zatrzymali, a Niemcy zaczęli sortować ludzi. Kobiety i dzieci porozsyłali po wioskach dookoła Gorlic. Lokalni musieli przyjąć do swoich domów na jakiś czas zupełnie obcych ludzi. Młodych chłopaków żandarmeria wojskowa zabrała do Libuszy, na swój posterunek. Po spędzonych tam dwóch dniach i całkiem dobrym traktowaniu, chłopakom nie w smak było wyjeżdżać, ale tak rozkazali im Niemcy. Na ciężarówkach pełnych skrzyń z amunicją pojechali pod Tarnów. Zapamiętał wstrząsający obraz zniszczonego i opustoszałego Jasła, które przecież znał, jako najbliższe miasto powiatowe. Po eskortowaniu amunicji, młodzieńców skierowano do innego samochodu i tym razem powieziono w nieznane. Dotarli do Jodłowej, gdzie dostali nakaz kopania schronów. Kolejna zmiana miejsca i znów ciężka praca. Koło Dębicy, gdzie akurat trwały walki mieli budować bunkry. Ale działania te miały miejsce tylko nocą. Praca trwała od 5 popołudniu do 5 rano. Była zima, ale śniegu jak na lekarstwo, a tu Niemcy każą świeżo wykopaną ziemię kamuflować śniegiem. Pod jednym wzniesieniem Niemcy kopali bunkry, a wzniesienie po drugiej stronie zajmowali Rosjanie. 

Mówi, że noce na froncie są śmieszne. Dlaczego? - pytamy. Panuje cisza, aż tu jedni puszczają serię z karabinu, to drudzy muszą być czujni i od razu na nią odpowiedzieć, żeby pokazać, że są na posterunku. I tak co noc. Swoich robotników Niemcy tutaj tak nie pilnowali, dlatego, że po prostu nie było dokąd uciec. Pewnej nocy, podczas prac chłopcy kopali w ziemi. Jeden od drugiego znajdował się kilka metrów, nigdy nie zbijali się w grupy, tylko pracowali w rozproszeniu. Wtem, na sąsiedniej górce - tej rosyjskiej - coś błysnęło. Poleciała w ich stronę cała seria pocisków. Pierwszy z nich przeleciał młodemu Józefowi koło głowy ogłuszając go na tyle, że padł niczym martwy. Kolejne cztery spadły obok. Szczęście w tym, jak twierdzi nasz rozmówca, że ziemia tam była  miękka, więc pociski wbijały się w brzeg i dopiero eksplodowały. Ogłuszyło go i mocno przysypała go ziemia. Pomogli koledzy. 

- "I jak ja mam dobrze słyszeć? Jak wszędzie ten huk, te wystrzały, stępiły mi słuch".

Wszystkim cywilnym robotnikom, jego kolegom udało się przeżyć. O samych Niemcach wypowiada się dobrze, mimo że jakby nie patrzeć był u nich w niewoli. Uważa ich do dziś za poczciwych ludzi, którzy też mieli rodziny, a musieli walczyć, bo im rozkazano. Mówi, że dobrze ich traktowali, oraz że sami niemieccy żołnierze też swoje wycierpieli, bo koło Dębicy, gdzie się okopali była straszna wszawica. Nie dało się spokojnie spać, wypoczywać, bo tak gryzły. 

Potem udało się odnaleźć rodzinę, która wciąż mieszkała w okolicy Gorlic i wrócić do domu. 

1946 rok

Pierwsze wezwanie do wojska przyszło w kwietniu. Ojciec Józefa zmarł w czasie wojny, w domu została tylko siostra i matka, a tu pole do obrobienia... Matka pojechała do Jasła, żeby prosić o odroczenie służby wojskowej. Udało się to odwlec o rok, ale to tylko w teorii, bo już po 4 miesiącach przyszło kolejne wezwanie. 

Przed drugim pismem ponaglającym do zgłoszenia się do jednostki udał się z kolegami i koleżankami z okolicy na odpust Piotra i Pawła do Nowego Żmigrodu. Dziewczyny długo nalegały, żeby pójść do lokalnej wróżki, starszej kobiety. Wywróżyła mu wtedy, że ,,wkrótce dostanie ważne pismo urzędowe" i tak też się stało. 

Trafił do jednostki na zachodzie Polski, w okolice Opola. Jak się później okazało, gdyby poszedł do wojska już w kwietniu poszedłby prosto do Lublina do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, które toczyło krwawe walki u UPA na pograniczu. A tu znalazł się w koszarach, w których co prawda było ciasno, ale nie interesowało ich nic oprócz ćwiczeń. Jeździli na nie między innymi na słynny poligon w Żarach koło Żagania. 

Z racji tego, że miał 7 klas szkoły podstawowej zajmował się radiostacją w dziale pancernym. Nie był zadowolony z tego przydziału, twierdząc że to ,,żelazna trumna", bo takie działo ważyło 49 ton. Dostał nawet propozycję, żeby po przeszkoleniu wojskowym pójść do szkoły oficerskiej broni pancernej, ale nie chciał. Ciągnęło go do domu, bo czekała tu na niego dziewczyna. Bał się, że jak pójdzie na te 3 lata do Poznania, to że ona znajdzie sobie innego, więc wrócił do domu. 

Jeszcze jeden epizod z okolic Krempnej, który miał miejsce w 1946 roku wart jest odnotowania. W Grabiu, leżącym za górką znajdowała strażnica WOP. Prowiant do tej jednostki dostarczano z Gorlic. Furmanka z zaopatrzeniem jechała od strony Wyszowatki, przez Przełęcz Długie. Tam żołnierzy napadła banda UPA próbująca przechwycić dostawę. Zginęli wszyscy żołnierze z transportu, ponieśli klęskę. Jak wspomina, w tamtych czasach, w strefie przygranicznej, nawet między wioskami nie można było poruszać się bez przepustki.

Po powrocie z wojska otrzymał wezwanie na milicję, gdzie zaproponowano mu pracę w ich szeregach, ale żona nie chciała żeby sprawował tę funkcję - nie lubiła milicji i w ten sposób trafił do lasu... 

Po kilku latach pracy fizycznej, nasz bohater pojechał na kurs leśny do Milicza. Takie przeszkolenie dawało możliwość pracy na wyższym szczeblu - jako gajowy, a potem podleśniczy. W sumie w lesie spędził ponad 20 lat. Na dodatek cały czas jest aktywnym członkiem Koła Łowieckiego ,,Zacisze" z Krosna. Mimo swojego wieku, w kącie wciąż ma strzelbę i ubranie myśliwego. 

Maluch

Opowieści o wojnie, o czasach, o których nie mamy pojęcia są ciekawe, ale nie mniej imponująca jest opowieść o maluchu. Nie byłoby nic dziwnego w samym fakcie posiadania takiego samochodu jak Fiat 126p, ale jeździ nim do dziś, mając 95 lat. 

Zakupił ten niezwykły pojazd w samej Fabryce Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej w 1991 roku. Czekał na niego całe 5 dni, koczując w kolejce pod FSM. W normalnych warunkach dawało się przedpłatę i czekało się na swój wymarzony samochód. Jednak kto nie stawił się w Bielsku o godzinie 7 rano i przegapił swój moment, był zwyczajnie wykreślany z listy. Nowy, prosto z fabryki Maluch kosztował wtedy 27 milionów. 

Jeździ sobie Fiatem do lekarza, do pobliskiego miasteczka, w pole, czy na polowania... Kiedyś nawet zdarzyło mu się, że podjeżdżając do swojego poletka dosłownie 2 km, zatrzymała go policja do rutynowej kontroli. Twierdzi, że na tę krótką przejażdżkę nigdy nie zabiera dokumentów, a tego dnia coś go tchnęło i wsunął je do kieszeni. Pierwszą małą stłuczkę nasz senior zaliczył dopiero w ubiegłym roku, kiedy to przez chwilę nieuwagi najechał na tył innego pojazdu. 

Zarówno od sąsiadki, jak i staruszka słyszymy o zdjęciach - takich starych, archiwalnych, które przechowuje w szufladzie, jednak nie mógł ich znaleźć. Na odchodnym rzuca nam, że ,,Ponoć człowiek, co się urodził w jesieni to twardy jest". A on urodził się w październiku... 

Przysięgam sobie w duchu, że wrócę niebawem, żeby zobaczyć te zdjęcia.




Sierpień 2020


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli spodobał Ci się nasz wpis - zostaw po sobie ślad :)
Dziękujemy za odwiedziny!

Polecamy

Muzeum Przemysłu Naftowego i Gazownictwa w Bóbrce

Tak się składa, że mieszkamy bardzo blisko najstarszej, nadal działającej kopalni ropy naftowej! Na tym terenie założono Muzeum Przemysłu Na...

Bottom Ad [Post Page]